Dzień prawie ostatni i powrót
Z powrotem do chałupy było tak: korzystając z wizyty na wyspach chcieliśmy odwiedzić starego (jak to brzmi...) przyjaciela, kolegę jeszcze z czasów krakowskich i erpegowych, który lata temu wyprowadził się do Bydgoszczy, a później skorzystał ze znacznie lepszej oferty pracy. No, ale informatyków (ogólnie rzecz ujmując) biorą na pniu jak leci, więc co miał pracować za złotówki, jak mógł za funty szterlingi. Na początek jednak chcieliśmy skorzystać z możliwości zamoczenia psich łap w kolejnym akwenie wodnym, dla odmiany od - poprzenio - Morza Północnego, a na tym wyjeździe szkockich jezior. Wprawdzie nie byłby to bezpośrednio Atlantyk, a jedynie Morze Irlandzkie, ale jednak. No i tu niewielki zonk: morze sobie odpłynęło. Moyra rozejrzawszy się wokół pogoniła trochę za mewami i innym fruwającym tałatajstwem, wróciliśmy na śniadanie (tym razem tylko kontynentalne, ale zaczynałem mieć wrażenie, że nie dopinam spodni po pierwszych dniach bekonu, jajek, kiełbasek, black puddi...