Był weekend, trzeba było coś zrobić.

Pogoda nie rozpieszcza. W jednej chwili jest ciepło i słonecznie, na błękitnym niebie widać jedynie pojedyncze obłoczki, chwilę później robi się ciemno, a z nieba pada... Nie, to nie grad. To totalnie zamarznięty deszcz w formie lodowej ulewy. 

W sobotę wciąż miałam doła z powodu nie dostania pracy w Gent i absolutnie na nic nie miałam ochoty, ale zazwyczaj to jest słaby pomysł, więc dałam się namówić, żeby pojechać na spotkanie klubu bonsai. 

Zabrałam swoją sosenkę kupioną na wystawie. Sprzedający ją Polacy śmiali się, że jest chu... no, że nie rokuje, ale nie chciałam wydawać kupy kasy na coś rokującego, a sosna marzyła mi się już od bardzo, bardzo dawna, więc wzięliśmy ją. 


Faktycznie, pień drzewka jest zupełnie prosty, z gałęziami szału nie ma, ale jakiś pomysł miałam, gałęzie dać na dół, z górnej zrobić czubek. Ale kiedy przyjechaliśmy wszystko mi uciekło, zupełnie nie mogłam podjąć decyzji. Poprosiłam więc naszego prowadzącego o radę. Stefan ma ze 30 lat doświadczenia, rzucił swoją propozycję. Spodobało mi się, no to robimy. Efekt końcowy wyszedł nawet nieźle. Druty zdejmę w lipcu zobaczymy czy kształt się utrzyma, czy będzie trzeba powtórzyć drutowanie, ale więcej w tym roku na niej robić nie będę. Niech sobie odpocznie. Tym bardziej, że założyliśmy na nią sporo. 





Joshua męczył się z jałowcem, którego chciał ukształtować w kaskadę, ale linia pnia... no, jest trochę mało idealna, w związku z czym plan chyba ulegnie zmianie. Większość czasu zeszła i tak na moją sosnę. 

Myślałam, że w niedzielę wybierzemy się do sklepu ogrodniczego, który wyjątkowo jest otwarty, ale pogoda mocno nie sprzyjała takim wyprawom. Za to chyba dwie godziny przegadałam na messengerze z moją nową Najlepszą Kumpelą - Magdą. Było już za późno na odwiedziny, więc musiało wystarczyć pisanie. Za to później zrobiliśmy z Joshem nową zabawkę dla Burków. Spędziliśmy chyba dwie godziny wycinając polarowe kółka na piłkę do faszerowania smakami. Dziś Burki dostały do miski tylo część obiadu, reszta poszła do maty węchowej i nowej piłki. Chyba się pomysł spodobał, dom wypełnił odgłos zawziętego węszenia. A później oba zmęczone smoki poszły spać.



Zaczął się nowy tydzień. Od nowa przegląda oferty i wybieram takie, gdzie pasuję choć trochę. Staram się nie poddawać poczuciu beznadziei. Bardziej niż do Gent nie będę pasować nigdzie. Nigdzie tez nie zaoferują mi pracy na czas nieokreślony. Cóż, myślałam, że będzie inaczej, ale to oznacza, że jeszcze nie ma co wiązać swojej przyszłości z Belgią. Może nowa ciekawa praca czeka na mnie gdzie indziej? Może w końcu daleko na Północy?





 







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Modowe zawirowania i impreza u pani ambasadorki.

Post zbiorczy na różne tematy

Szukania pracy ciąg dalszy