Holiday, days 2 & 3
Zasadniczo wyspawszy się marnie, bo krótko, wstaliśmy, spakowaliśmy dobytek do auta i psa do klatki, i z pewną przykrością zignorowawszy Battle of Britain Monument (za mały jak na 1h 20 oczekiwania na otwarcie) ruszyliśmy na północ. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy. Tamizę przekroczyliśmy dołem, więc fajne widoczki z mostów były dopiero kolejnego dnia. Przy okazji zaliczyliśmy niewielką panikę pt. czy tam można zapłacić kartą, bo poprzedniego dnia z tego samego powodu zmienialiśmy parking; znaczy pierwotny opłacany był jedynie wrzucaniem monet, a tych nie posiadaliśmy (kontynentalnych również). Okazało się, że nie - zapłacić za tunel zasadniczo należy on-line do północy dnia kolejnego, co po przypomnieniu uczyniłem zaraz wieczorem. Potem znów jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Potem Ewa znalazła "coś" na poboczu drogi do oglądnięcia, przy okazji przestało lać, a najważniejsze to trzeba było w końcu dać pogonić psu.
Obok psiej łączki były ruiny opactwa. Coraz bardziej przekonuję się w takich przypadkach do kościołów: jakbym sobie nie oglądał, to najlepiej wyglądają w tej właśnie formie, tj. opuszczonej, malowniczej trwałej ruiny.
A potem znowu jechaliśmy jechaliśmy i jechaliśmy, aż znaleźliśmy się na przedmurzu Szkocji. Tam na początek dziwnie mówiący ludzie z lokalnej społeczności pokierowali nas na spacerniak psi obok zamku, z zaznaczeniem iż na zamek się nie włazi. Fakt, tabliczka głosi iż prywatny. Dobrze, że do pogawędki lokalny właściciel lokalnego psa "postąpił z nami łagodnie", jak sam to ujął, i mówił powoli... Moyra po przyrodzie nie pogoniła, bo łączkę okupowały lokalne cielaki.
W hotelu zanim uporządkowaliśmy klamoty i zmieniliśmy pokój (okno się nie otwierało) było już pieruńsko późno, więc poszliśmy spać. Rano spacer, wyprowadzka i śniadanie.
Przy okazji: Countryside is for looking at and driving through... (James May).
Następnego dnia miało być mało jazdy... Do hotelu dotarliśmy po zamknięciu kuchni, ale kucharz postanowił być miły i dla nas ugotować. W nagrodę został oszczekany przez Potfora.
Potfur ma obiecaną kąpiel w pierwszym "loch", do jakiego dojedziemy.
W ciągu dnia natomiast odwiedziliśmy muzeum Jima Clarka, największego w historii kierowcy wyścigowego (rajdowego zdaje się przy okazji, bo jeździł na czym się dało przez kilka lat non-stop), zdobywcy największej liczby pucharów i tytułów na torach formuły 1 (i 2 trochę przy okazji, jak mu było mało jazdy), w tym chyba do dziś nie pobitej liczby kolejnych zwycięstw. Przy tym w przeciwieństwie do niejakiego Schumachera nie miał np. w zwyczaju rozwalać swoim bolidem konkurentów na torze, kiedy jemu samemu usterki uniemożliwiały jazdę... takie tam zasłyszane w programach motoryzacyjnych. W muzeum jest niewiele, ale z ciężkim szkockim akcentem zagadał nas jeden z pracowników, który w Walonii bywał za dzieciaka, bo ojciec zabrał go pokazać gdzie we wsi, w skrytce pod stołem, belgijska rodzina ukrywała go po zniszczeniu jego czołgu przed niemieckimi żołnierzami.
W planie był Edynburg, ale jako iż wszyscy przestrzegali nas przed tłokiem w mieście, którego przedsmak dopadł nas na obwodnicy, to ostatecznie odpuściliśmy - żadna przyjemność walczyć o życie jeżdżąc nie tą stroną drogi co zazwyczaj, szukać miejsca do parkowania i jeszcze na koniec stresować Moyrę zatłoczonym centrum wielkiego miasta. Za to...
Trafiliśmy sub rosa, dość przypadkowo z ulotki hotelowej odkrywszy iż kaplica Rosslyn znajduje się praktycznie na naszej drodze. Krypty była pusta, ale to już wiemy. Grobowiec jest pod gwiazdami. Potfur w trakcie oczekiwania próbował terroryzować innych turystów, i pojechaliśmy dalej. W nagrodę piesa miała długi spacer po pobliskim parku miejskim, w tym węchowego poznawania wszystkich koników w okolicy.
A, no i skończyło się nam jakoś za stolicą Szkocji paliwo. Znaczy to zatankowane w Namur na wyjeździe.
Przed noclegiem znów oglądnęliśmy z ulicy pozamykane (pora...) ruiny zamku i katedry w St. Andrews.
Później, zapakowawszy poważnie już zmęczonego psa na ostatni etap jazdy dotarliśmy do hotelu. Na głodniaka. Znaczy ciągle (zakupy były po drodze) mieliśmy jakiś chleb i puszki z makrelą, ale może na ciepło coś..? 20 minut po zamknięciu kuchni kucharz jeszcze podjął się zrobienia dla nas obiadu. My zrewanżowaliśmy się sporym napiwkiem, a Moyra - wpuszczona do restauracji - oszczekaniem naszego dobroczyńcy, kiedy się pojawił przechodząc. Ot, psia wdzięczność. A frytki zjadła!
Nawiasem mówiąc w żadnym ze szkockich hoteli jak dotychczas nie zapłaciliśmy ani pensa dodatkowo za nocowanie z Moyrą. To naprawdę miłe, wiecie?
Jeszcze jedna miła rzecz: śniadania...
W ciągu dnia natomiast odwiedziliśmy muzeum Jima Clarka, największego w historii kierowcy wyścigowego (rajdowego zdaje się przy okazji, bo jeździł na czym się dało przez kilka lat non-stop), zdobywcy największej liczby pucharów i tytułów na torach formuły 1 (i 2 trochę przy okazji, jak mu było mało jazdy), w tym chyba do dziś nie pobitej liczby kolejnych zwycięstw. Przy tym w przeciwieństwie do niejakiego Schumachera nie miał np. w zwyczaju rozwalać swoim bolidem konkurentów na torze, kiedy jemu samemu usterki uniemożliwiały jazdę... takie tam zasłyszane w programach motoryzacyjnych. W muzeum jest niewiele, ale z ciężkim szkockim akcentem zagadał nas jeden z pracowników, który w Walonii bywał za dzieciaka, bo ojciec zabrał go pokazać gdzie we wsi, w skrytce pod stołem, belgijska rodzina ukrywała go po zniszczeniu jego czołgu przed niemieckimi żołnierzami.
W planie był Edynburg, ale jako iż wszyscy przestrzegali nas przed tłokiem w mieście, którego przedsmak dopadł nas na obwodnicy, to ostatecznie odpuściliśmy - żadna przyjemność walczyć o życie jeżdżąc nie tą stroną drogi co zazwyczaj, szukać miejsca do parkowania i jeszcze na koniec stresować Moyrę zatłoczonym centrum wielkiego miasta. Za to...
Trafiliśmy sub rosa, dość przypadkowo z ulotki hotelowej odkrywszy iż kaplica Rosslyn znajduje się praktycznie na naszej drodze. Krypty była pusta, ale to już wiemy. Grobowiec jest pod gwiazdami. Potfur w trakcie oczekiwania próbował terroryzować innych turystów, i pojechaliśmy dalej. W nagrodę piesa miała długi spacer po pobliskim parku miejskim, w tym węchowego poznawania wszystkich koników w okolicy.
A, no i skończyło się nam jakoś za stolicą Szkocji paliwo. Znaczy to zatankowane w Namur na wyjeździe.
Przed noclegiem znów oglądnęliśmy z ulicy pozamykane (pora...) ruiny zamku i katedry w St. Andrews.
Później, zapakowawszy poważnie już zmęczonego psa na ostatni etap jazdy dotarliśmy do hotelu. Na głodniaka. Znaczy ciągle (zakupy były po drodze) mieliśmy jakiś chleb i puszki z makrelą, ale może na ciepło coś..? 20 minut po zamknięciu kuchni kucharz jeszcze podjął się zrobienia dla nas obiadu. My zrewanżowaliśmy się sporym napiwkiem, a Moyra - wpuszczona do restauracji - oszczekaniem naszego dobroczyńcy, kiedy się pojawił przechodząc. Ot, psia wdzięczność. A frytki zjadła!
Nawiasem mówiąc w żadnym ze szkockich hoteli jak dotychczas nie zapłaciliśmy ani pensa dodatkowo za nocowanie z Moyrą. To naprawdę miłe, wiecie?
Jeszcze jedna miła rzecz: śniadania...
Komentarze
Prześlij komentarz