Vacances, jour un

Naszemu aktualnemu wyjazdowi patronują literki: c, h, a, o oraz s. Z literatury fantastycznej, mitologicznej oraz kilku powiązanych moglibyśmy poszukać jeszcze jakichś patronów osobowych, ale może na wszelki wypadek lepiej nie wywoływać już wilka z lasu..? A jeszcze usłyszy i postanowi się udzielić.


W skrócie i po kolei było tak: Ewa ma łącznie około 3 tygodni urlopu na ten rok zgodnie z belgijskimi przepisami, które naliczają go za przepracowany rok... poprzedni. Ja mam w swoim kontrakcie 2 tygodnie, w połowie sierpnia, zapisane na sztywno ze względu na po pierwsze przekroczenie "obowiązku" urlopowego pracodawcy, po drugie poziom zapracowania biura (wolne to my mamy w zasadzie w styczniu i generalnie w lecie, kiedy imprez branżowych prawie nie ma). No i było wszystko w porządku, dopóki nie zaczęły się obsuwy w projekcie z myszorami Ewy. W ostatnich 2 tygodniach przed moim wolnym wyszło, że jak Ewa uśpi i przebada myszy laboratoryjne, to ja akurat urlop skończę. Trochę się pozłościliśmy, że żadne z nas nie ma dowolności nawet w sprawie terminu urlopu, ale czasem tak jest. Ewa kazała mi przygotować sobie plan samodzielnych wakacji i na tym stanęło. W ostatni dzień  przed moim urlopem okazało się, że zaplanowane  przez Ewę na ten moment badania in vitro nie pójdą, bo ktoś coś zawalił i przez kolejne dwa tygodnie nie da się wykonać jednego niezbędnego pomiaru. Bez tego dalsza praca nie ma sensu, więc dwa tygodnie są zmarnowane. Zaraz  później przyszła wiadomość, że jest problem z myszami: ewidentnie mysie guzy rosną za szybko. Cztery myszy z sześciu trzeba było uśpić. Ostatnie dwie były w dobrej formie jeszcze w niedzielę (Ewa sprawdzała je codziennie), ale w poniedziałek już nie. To co dało się z eksperymentu wyciągnąć, zrobiłam od razu w poniedziałek... i nie zostało jej absolutnie nic  do roboty. Przekazała szefowej co i jak, poprosiła o urlop i na wtorek można było kupować bilety na wycieczkę.
Już od jakiegoś czasu myśleliśmy, by się wybrać na wyspy. Walia polecana przez mieszkającego na północ od Londka kolegę wyglądała kusząco, ale... poprzednio miała być Szkocja, i o ile na kilka dni nie byłoby sensu się tam pchać, bo za daleko, to teraz mamy ponad tydzień.




Pożegnawszy się z kontynentem zapakowaliśmy Potfura w klatce na prom. W Dover zjechaliśmy na lewą stronę jezdni. Znaczy - właściwą, bo jak powszechnie (albo i nie) wiadomo nasza strona jest nieprawidłowa, a zawdzięczamy ją Rewolucji Francuskiej i Napoleonowi. W tej pierwszej zmieniali bowiem wszystko, co stare, na nowo; a ten drugi bo pociągnął nowe obyczaje na bagnetach po całej Europie. Nie dziwota, że Bryci mają uraz, zwłaszcza jak się jeszcze zdefiniuje ich położenie za kanałem La Manche.






Zawitaliśmy oto w Dover. Pierwsze kroki skierowaliśmy na zamek: po pierwsze blisko, po drugie kupa kamieni do oglądania, po trzecie blisko, po czwarte ja się - o mamusiu... - muszę nauczyć jeździć po drugiej stronie drogi. Małymi kroczkami do celu: najpierw na górkę z zamkiem.




Po zamku chcieliśmy coś zjeść i kupić na kolację. Portugalsko-afrykański fast-food i coś pod nazwą Island Food Warehouse wystarczyły; wprawdzie w tym drugim odkryłem iż tutejsi kroją chleb na circa pół tuzina kromek, ale w całości da się zjeść.
A, wcześniej miała być latarnia morska na białych klifach, ale jak się po fakcie okazało nie ma do niej dojazdu; wylądowaliśmy na małej plaży pomiędzy dwiema ścianami klifów, po której na dodatek psy mają zakaz chodzenia. I to wszystko po zaliczeniu zjazdu na szerokość jednego, no - jednego samochodu i rowera - z zakrętami po 175 stopni; z samej góry na sam dół!
Dalej była kolejna lekcja jazdy czyli droga do hotelu, coś a'la późny Gierek w wydaniu wyspiarskim. Kusiło ceną, a i tak to tylko jedna noc, więc daliśmy radę.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Po długim czasie: o dojazdach do pracy i o pracy. I o Abbinku.

Stare nowe 125ccm w Belgii czyli powrót na prawie dwa kółka - spóźniony wpis Joshuy, który jakoś się nie opublikował.

Przesilenie