Park Cairngorms po raz trzeci, czyli: Nie wchodzimy na szczyt, Potfur w Loch Ness i rajd wokół jeziora.
Dzień zaczął się fatalnie: zaplanowane wejście na szczyt Cairn Gorm, od którego nazwę bierze cały park, zmuszeni byliśmy odwołać - pogoda była fatalna. Ulewny momentami deszcz i wiatr a w prognozie pogody ostrzeżeniami o możliwych połamanych gałęziach i uszkodzonych budynkach nie są optymalnymi okolicznościami do wchodzenia na górki i łażenia po klifach. Pojechaliśmy za to zamoczyć Moyrę w jeziorze. Po drodze zahaczyliśmy o polankę z kamykami poukładanymi w kółka: Tomnaverie Stone Circle. Krótkie podejście asfaltową ścieżką i kamienny krąg.
Oczywiście Moyra wlazła na jeden z kamieni i znacząco spoglądała: "daj ciastek". To dlatego, że w ramach ćwiczeń i przygotowań do nowej aktywności sportowej, ćwiczymy chodzenie po nierównych powierzchniach i balansowanie na niestabilnym podłożu. No i teraz mamy: co zobaczy kamień, to włazi, zaraza jedna, bo pewnie będzie nagroda.
Później ruszyliśmy w dalszą drogę. Lało z przerwami, co chwilę Ewa i radar pogodowy zapowiadali, że to już koniec tylko po to, żebyśmy za moment mogli wpaść w następną falę. Dotarliśmy w końcu do jeziora i... zostało nam pół dnia na zagospodarowanie, póki nie będziemy mogli zameldować się w ho(s)telu. W ulewnym deszczu pojechaliśmy coś zjeść. Wyszła nam z tego ryba z frytkami na kolanach w aucie, bo nie byliśmy w stanie znaleźć nic sensownego ani na czuja w miasteczku ani w internecie.
Za to widoki były coraz ładniejsze. W przerwach między falami deszczu udało się nam pstryknąć kilka fotek: Ewa je ciut rozjaśniła bo faktycznie było ciemniej i kolory na zdjęciach mocno się zlały.
W ulewnym deszczu pojechaliśmy coś zjeść. Wyszła nam z tego ryba z frytkami na kolanach w aucie, bo nie byliśmy w stanie znaleźć nic sensownego ani na czuja w miasteczku ani w internecie.
Po obiedzie pojechaliśmy szukać dostępu do brzegu, żeby Moyra miała szansę zapoznać się z Nessie. Plan zakładał jeszcze jakieś wodospady, ale najpierw poszliśmy na dół przez lasek, żeby porzucać Moyrze patyki do wody. Potfur wszedł do Loch Ness oczywiście tylko tyle, żeby łapy ciągle dotykały dna, ale i tak była dzielna i udało jej się jej się ustalić własny nowy rekord zanurzenia. Drugi potwór nie pojawił się w celu przyłączenia do wyławiania patyków, więc uwieczniwszy tylko jednego - zebraliśmy się na nocleg. Biegiem, bo jak się okazało zameldować się musieliśmy do 20, była 18:20, na miejsce mieliśmy ponad godzinę jazdy, a ostro pod górkę na parking chyba z kilometr.
Oczywiście Moyra wlazła na jeden z kamieni i znacząco spoglądała: "daj ciastek". To dlatego, że w ramach ćwiczeń i przygotowań do nowej aktywności sportowej, ćwiczymy chodzenie po nierównych powierzchniach i balansowanie na niestabilnym podłożu. No i teraz mamy: co zobaczy kamień, to włazi, zaraza jedna, bo pewnie będzie nagroda.
Później ruszyliśmy w dalszą drogę. Lało z przerwami, co chwilę Ewa i radar pogodowy zapowiadali, że to już koniec tylko po to, żebyśmy za moment mogli wpaść w następną falę. Dotarliśmy w końcu do jeziora i... zostało nam pół dnia na zagospodarowanie, póki nie będziemy mogli zameldować się w ho(s)telu. W ulewnym deszczu pojechaliśmy coś zjeść. Wyszła nam z tego ryba z frytkami na kolanach w aucie, bo nie byliśmy w stanie znaleźć nic sensownego ani na czuja w miasteczku ani w internecie.
Za to widoki były coraz ładniejsze. W przerwach między falami deszczu udało się nam pstryknąć kilka fotek: Ewa je ciut rozjaśniła bo faktycznie było ciemniej i kolory na zdjęciach mocno się zlały.
Po obiedzie pojechaliśmy szukać dostępu do brzegu, żeby Moyra miała szansę zapoznać się z Nessie. Plan zakładał jeszcze jakieś wodospady, ale najpierw poszliśmy na dół przez lasek, żeby porzucać Moyrze patyki do wody. Potfur wszedł do Loch Ness oczywiście tylko tyle, żeby łapy ciągle dotykały dna, ale i tak była dzielna i udało jej się jej się ustalić własny nowy rekord zanurzenia. Drugi potwór nie pojawił się w celu przyłączenia do wyławiania patyków, więc uwieczniwszy tylko jednego - zebraliśmy się na nocleg. Biegiem, bo jak się okazało zameldować się musieliśmy do 20, była 18:20, na miejsce mieliśmy ponad godzinę jazdy, a ostro pod górkę na parking chyba z kilometr.
Z wyplutymi płucami, przedarłszy się przez "public pathway" zarośnięte chaszczami tak, że tylko Moyra przeciskała się bez trudu, dotarliśmy do auta, zapakowaliśmy się do środka i ruszyliśmy.
Tak, to widok na ścieżkę:
Uprawiałem ostrą jazdę drogą szerokości jednego pasa z mijankami w przypadkowych miejscach. Z powodzeniem. Dotarliśmy przed czasem. Niestety hostel okazał się najgorszym z naszych dotychczasowych noclegów: na początek cieć robił problem z psem, bo rzekomo musimy mieć wcześniej zgodę na nocowanie. Noż przecież są "pet friendly", a ja dzień wcześniej napisałem że przyjedziemy ze zwierzakiem! Potem dowiedzieliśmy się, że wprawdzie mamy własną łazienkę, ale... po drugiej stronie korytarza. I nie ma klucza. I ktoś w niej sobie siedzi! Cieć po interwencji wyrzucił jakąś hiszpańskojęzyczną (chyba) turystkę z naszej wanny, ale posprzątać już nie miał kto. Wieziony przezornie płyn do dezynfekcji pomógł poczuć się lepiej... Niestety w pokoju nie było również zasięgu wifi, więc jadąc na transferze ze służbowej komórki (i tak się doładowanie kończy za kilka dni) zajęliśmy się szukaniem kolejnego noclegu. I tu też nie było łatwo. Ewa znalazła w miarę tanie noclegi w maciupeńkich "domkach". Łazienka wspólna w osobnym budynku, ale co tam, tu niby była prywatna, a jak wspólna i daliśmy radę. Domki czyściutkie, fajne, więc zaklepała... Po czym dostała wiadomość treści mniej-więcej takiej: "Akceptujemy tylko małe psy, mamy nadzieję, że Wasz jest właśnie taki. Nie zapomnijcie przywieźć śpiworów...." No jasne! Śpiwory... w natłoku informacji i porównań dostępnych miejsc noclegowych, ten drobiazg nam umknął. Ale co tam, jest furtka - bo pies - więc dawaj za telefon odwoływać rezerwację.
Właścicielka: "No... nie da się, bo to last minute było przez booking.com". Ewa:"Ale na stronie nic nie ma o wielkości psa. Po chwili słyszę, że Ewa mówi "Hovawart". "Hova-what?" - Padło dość typowe u anglojęzycznych pytanie. Ewa przeliterowała. Po drugiej stronie właścicielka wstukała nazwę rasy w google.
W: "Aha, mam nadzieję, ze nie szczeka, bo my tu na przykład owczarków niemieckich nie chcemy bo one bardzo dużo szczekają...",
E: "Oj" - Ewa nie dała jeszcze za wygraną, wciąż próbując odwołać rezerwację - "ale to pies stróżujący. Jeśli ktoś zapuka, albo będzie głośno w okolicy, to ona będzie szczekać..."
W: "Poradzimy sobie, postaram się dać wam miejsce na uboczu".
Nie bardzo było jak dalej kombinować, więc postanowiliśmy po prostu kupić po taniości śpiwory i nie kombinować dalej. Jakoś damy radę. Przecież dużo gorzej niż w obecnym lokum nie będzie.
W takich sobie nastrojach poszliśmy spać. Rano znieśliśmy rzeczy do auta, zapakowaliśmy Moyraka do klatki, zjedliśmy śniadanie (we wspólnej kuchni trafiliśmy na hałaśliwą grupę Hindusów), parę godzin co później wystawiliśmy hostelowi odpowiednio kiepską opinię i (poza opisem na bloga) zupełnie o nim zapomnieliśmy.
Tak, to widok na ścieżkę:
Uprawiałem ostrą jazdę drogą szerokości jednego pasa z mijankami w przypadkowych miejscach. Z powodzeniem. Dotarliśmy przed czasem. Niestety hostel okazał się najgorszym z naszych dotychczasowych noclegów: na początek cieć robił problem z psem, bo rzekomo musimy mieć wcześniej zgodę na nocowanie. Noż przecież są "pet friendly", a ja dzień wcześniej napisałem że przyjedziemy ze zwierzakiem! Potem dowiedzieliśmy się, że wprawdzie mamy własną łazienkę, ale... po drugiej stronie korytarza. I nie ma klucza. I ktoś w niej sobie siedzi! Cieć po interwencji wyrzucił jakąś hiszpańskojęzyczną (chyba) turystkę z naszej wanny, ale posprzątać już nie miał kto. Wieziony przezornie płyn do dezynfekcji pomógł poczuć się lepiej... Niestety w pokoju nie było również zasięgu wifi, więc jadąc na transferze ze służbowej komórki (i tak się doładowanie kończy za kilka dni) zajęliśmy się szukaniem kolejnego noclegu. I tu też nie było łatwo. Ewa znalazła w miarę tanie noclegi w maciupeńkich "domkach". Łazienka wspólna w osobnym budynku, ale co tam, tu niby była prywatna, a jak wspólna i daliśmy radę. Domki czyściutkie, fajne, więc zaklepała... Po czym dostała wiadomość treści mniej-więcej takiej: "Akceptujemy tylko małe psy, mamy nadzieję, że Wasz jest właśnie taki. Nie zapomnijcie przywieźć śpiworów...." No jasne! Śpiwory... w natłoku informacji i porównań dostępnych miejsc noclegowych, ten drobiazg nam umknął. Ale co tam, jest furtka - bo pies - więc dawaj za telefon odwoływać rezerwację.
Właścicielka: "No... nie da się, bo to last minute było przez booking.com". Ewa:"Ale na stronie nic nie ma o wielkości psa. Po chwili słyszę, że Ewa mówi "Hovawart". "Hova-what?" - Padło dość typowe u anglojęzycznych pytanie. Ewa przeliterowała. Po drugiej stronie właścicielka wstukała nazwę rasy w google.
W: "Aha, mam nadzieję, ze nie szczeka, bo my tu na przykład owczarków niemieckich nie chcemy bo one bardzo dużo szczekają...",
E: "Oj" - Ewa nie dała jeszcze za wygraną, wciąż próbując odwołać rezerwację - "ale to pies stróżujący. Jeśli ktoś zapuka, albo będzie głośno w okolicy, to ona będzie szczekać..."
W: "Poradzimy sobie, postaram się dać wam miejsce na uboczu".
Nie bardzo było jak dalej kombinować, więc postanowiliśmy po prostu kupić po taniości śpiwory i nie kombinować dalej. Jakoś damy radę. Przecież dużo gorzej niż w obecnym lokum nie będzie.
W takich sobie nastrojach poszliśmy spać. Rano znieśliśmy rzeczy do auta, zapakowaliśmy Moyraka do klatki, zjedliśmy śniadanie (we wspólnej kuchni trafiliśmy na hałaśliwą grupę Hindusów), parę godzin co później wystawiliśmy hostelowi odpowiednio kiepską opinię i (poza opisem na bloga) zupełnie o nim zapomnieliśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz