Park Cairngorms po raz drugi: W tym dniu: staczamy pierwszą bitwę z meszkami, idziemy po płaskim, pod górę i znów po płaskim. A Moyra idzie do baru.
Ponieważ jak do tej pory ciągle się spieszymy, postanowiliśmy odespać i dopiero potem coś dalej robić. W pubie na dole hotelu ustaliliśmy, że zostajemy jeszcze jedną noc, żeby się porządnie wyspać, a nie musieć zrywać bladym świtem z łóżek i wynosić z torbami przed 9 czy 10. Tak też zrobiliśmy. Plan na dzień: park narodowy Cairngorms i jakaś traska na buty, bo i Ewie i psu należy się coś więcej niż siedzenie w samochodzie od rana do nocy.
Po fatalnym śniadaniu (po nocy nie doczytałem, że po prostu zostawiają owsiankę, ciasteczka i kawę dla gości na rano, bo nie gotują) pojechaliśmy do parku. Jazda zajęła nam grubo ponad godzinę, co wprawdzie nie umywa się do jazdy po parkach amerykańskich, ale tutaj to jednak sporo. W końcu dotarliśmy do parkingu... i zrobiliśmy na nim dwa kółka, żeby znaleźć jakieś podejrzane miejsce na boku, za kałużą błota. Zaparkowaliśmy mając nadzieję, że uda się później wyjechać. Skasowali nas za to 3 funty. Po wyjściu z auta Potfur dostała szału, jak zwykle w nowym miejscu, a wszystkich nas usiłowały zeżreć żywcem meszki. Wprawdzie byliśmy przed meszkami ostrzeżeni, ale meszki miały być dopiero na zachodzie i... zakupiony przezornie repellent/bug spray* został w pokoju, w bagażach.
Na szczęście meszki gryzły tylko kawałek przez las, potem wiatry i deszcze dały im radę. Moyra uspokoiła się po jednej zaledwie próbie zjedzenia rowerzystki i mogła dalej pójść luzem. Tak więc spokojnie dreptaliśmy szerokim, płaskim traktem coś ze 6 km, trzaskając po drodze foty pt. ale tu piknie!
No, to na górę - po lepsze foty. W połowie trasy zaczęło lać, prosto w py... w obiektyw. I tak sobie lało dopóki nie zeszliśmy z górki, przemoczeni kolejny raz, kolejnego dnia.
Komentarze
Prześlij komentarz