Monday holiday

Jakby nie patrzeć mija nam na wyspach tydzień. Znaczy: już mniej zostaje, niż mamy za sobą. Krótkie te urlopy, psiakostka...

W poniedziałek rano śmignęliśmy na zakupy. Niestety w tutejszym Tesco prawie nie ma działów przemysłowych - mieli mieć śpiwory na wyprzedaży, ale nic z tego. Pojechaliśmy więc do najbliższego sklepu ze sprzętem turystycznym z budżtowej półki, wzięliśmy kartę klubową (dopytawszy się wcześniej, czy nie trzeba mieć tutejszego adresu, zapakowaliśmy dwa worki po taniości ze zniżką na kartę (karta za piątkę, a zniżka na nią 20 funciaków, więc się opłaca), i ruszyliśmy w górę mapy.

Ponieważ psu należy się przynajmniej jeden solidny spacer dziennie, postanawiamy szukając na szybko "co po drodze" obejrzeć Fyrish Monument, który sobie Szkoci postawili na pagórku. Znaczy - tak jakby kawałek muru z łukami. Wypatrzywszy na łysym szczycie wysoko nad dachem auta wydałem z siebie głęboki jęk; ale słowo się rzekło, maluch czeka na spacer. Mapa pokazała nam dojazd prawie na miejsce, więc... wpakowaliśmy się na podwórko jakiegoś lokalnego gospodarstwa rolnego. Po dopytaniu autochtona zawróciliśmy i pojechaliśmy dalej szukać drogi na parking i... znów musieliśmy zawrócić, bo ewidentnie zaczęliśmy  zbytnio się oddalać od wystawki. Kolejnym razem, mądrzejsi każemy nawigacji znaleźć parking! I to był strzał w 10!  Przy okazji znaleźliśmy też tabliczkę, która wskazuje drogę na miejsce; jest nią stopowa może deszczułka z malutkimi, ręcznie wypisanymi literkami... Nie do dostrzeżenia jak się pilnuje drogi (i swojego pasa ruchu, bo jest inny niż zazwyczaj).

Parkujemy, pies na sznurek, komplet wycieczki do lasu - za strzałką. Po drodze jedna zmyłka, bo ktoś obalił słupek z oznaczeniem szlaku (mają tu system podobny do amerykańskiego, idiotyzm), ale niezastąpione MapsMe dały radę wyprowadzić nas na górę.
Po drodze spotkaliśmy lokalesa z pięcioma labradorami. Wszystkie luzem, blisko, posłusznie. Nasza introwertryczka nie chciała wchodzić w interakcje, a w tym przypadku jej wola jest najważniejsza.





Było też jeziorko, ale zalatywało pierwszej jakości szlamem, więc powstrzymaliśmy Potfura przed radosnym brodzeniem. 


Na górze wieje, leje...



... jakiś kundelek-kamikadze próbuje oszczekiwać Moyrę, a na środku monumentu siedzą sobie jakieś dzieciaki i piją herbatkę z termosiku... Piękny pierwszy plan na nasze pamiątkowe foty, czyż nie? Na nasze szczęście wynieśli się szybko, więc rzasnęliśmy foty i wróciliśmy na dół. Jazda dalej.










Dużo mil później po przedyskutowaniu kwestii odległości i zwiedzania, dojechaliśmy prawie na koniec świata, z którego już tylko pływają promy na Orkady. Zanim zapadł zmrok oglądnęliśmy sobie wystające z wody skalne iglice, pokonując w tym celu niezły kawał pastwiska na butach a wcześniej negocjując z owcami przejazd droga na szerokość jednego samchodu.















Zrobiliśmy foty, również przy stojącej nieopodal latarni morskiej i pojechaliśmy na parking przy porcie na ostatnią możliwą kolację: rybę z frytami na kolanach w aucie... Wchodzi w nawyk, jakby coś. Tylko nie chcą podawać we wczorajszym Timesie, zgodnie z tradycją. A Ewa nie chce jeść frytek. Już jej nie odrzucają, ale zazwyczaj sporo zostaje dla mnie.  (Nie narzekam).


Prawie o zmroku dotarliśmy do wigwamu, gdzie po krótkiej prezentacji Moyraka właścicielce i gościom poszliśmy spać. Wifi nie było dlatego na wpis musieliście poczekać.
Trzeba jednak wspomnieć, że miejsce na nocleg fantastyczne. Co prawda śpiwory były niezbędne, ale poduszki i ręczniki były na miejscu, łazienka niby wspólna ale bardzo ładna i czysta, a kuchnia przestronna.







Niestety z innych atrakcji oferowanych na miejscu nie bardzo mogliśmy skorzystać. Na siedzenie przy stoliku na zewnątrz było po prostu zbyt zimno, a z powodu astmy Ewy nie mogliśmy zapalić ogniska.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Po długim czasie: o dojazdach do pracy i o pracy. I o Abbinku.

Stare nowe 125ccm w Belgii czyli powrót na prawie dwa kółka - spóźniony wpis Joshuy, który jakoś się nie opublikował.

Przesilenie