Brugge - najpiękniejsze belgijskie miasto.
Trafiło się w Zielone Świątki. Otóż tu wolny był także poniedziałek, więc co trzy dni to nie dwa - postanowiliśmy się gdzieś wybrać.
Po drodze zahaczyliśmy hovawarcki trening. Ten organizoway jest raz na trzy miesiące. Mamy trochę socjalizacji, wspólne ćwiczenia (czasem ciekawsze, czasem mniej), ale koszt to zaledwie 5 euro, a jest okazja spotkać się z innymi właścicielami hovków (w tym szefową klubu, z którą jakoś przypadłyśmy sobie do gustu).
Po treningu pojechaliśmy dalej, choć musieliśmy się zatrzymać kiedy zrobiło się mocno pod górkę.
Opisy nie były przesadzone, miasto jest przepiękne.
Niestety trafiliśmy na jakąś większą impresę i tłum był potworny - nawet jak dla nas. Dla Moyry było tego za dużo, więc zwiedzanie było krótsze niż byśmy chcieli, ale planujemy wrócić poza sezonem.
Za to oglądnęliśmy z bliska ulokowane na obrzeżach miasta wiatraki.
Po drodze zahaczyliśmy hovawarcki trening. Ten organizoway jest raz na trzy miesiące. Mamy trochę socjalizacji, wspólne ćwiczenia (czasem ciekawsze, czasem mniej), ale koszt to zaledwie 5 euro, a jest okazja spotkać się z innymi właścicielami hovków (w tym szefową klubu, z którą jakoś przypadłyśmy sobie do gustu).
Po treningu pojechaliśmy dalej, choć musieliśmy się zatrzymać kiedy zrobiło się mocno pod górkę.
O ile mosty zwodzone nie były dla nas nowością, to zwodzony przejazd kolejowy bardzo nam się spodobał.
Zamieszkaliśmy w małej nadmorskiej mieścinie, z planem, że zabierzemy Moyrę na plażę.
Oczywiście - jak to w Belgii po raz kolejny się przekonaliśmy - szukanie noclegów w ostatniej chwili jest... mało korzystne. Zostają generalnie oferty droższe i mniej ciekawe. Poprzednio się udało, tym razem mniej - pokoik hotelowy był ciasny, ale za to hotel był nad samiutkim morzem. Ale prawdziwą tragedią było parkowanie. Po prostu miejsc parkingowych brak. Połowa ulicy należy do strefy płatnej i ograniczonej, miejsca niepłatne permanentnie zajęte. A wokół krążą stada sępów za kierownicami samochodów z blachami belgijskimi i holenderskimi w poszukiwaniu kawałka porzuconej padliny pustego miejsca... Na szczęście właściciel hotelu, widząc nasze zdegustowanie tym stanem rzeczy, pokazał nam "swoje" miejsce do postawienia auta; na wpół legalnie między przejściem dla pieszych a znakiem zakazu postoju, ledwie na długość naszego kombiaka.
Ze względu na zakaz wychodzenia z psami (w sezonie) w ciągu dnia na plażę na wysokości miasta, próbowaliśmy chodzić gdzieś dalej. No i w sumie jakoś wychodziło, mimo że przez dzień czy dwa wiatr był taki, że przedmuchiwany piasek zasuwał poziomo niczym na Saharze, i nawet woda z butelki lała się równolegle do gruntu.
Kolejnego dnia wiatr się uspokoił i spacer był już normalniejszy. A po spacerze pojechaliśmy do Brugge.
Kolejnego dnia wiatr się uspokoił i spacer był już normalniejszy. A po spacerze pojechaliśmy do Brugge.
Opisy nie były przesadzone, miasto jest przepiękne.
Niestety trafiliśmy na jakąś większą impresę i tłum był potworny - nawet jak dla nas. Dla Moyry było tego za dużo, więc zwiedzanie było krótsze niż byśmy chcieli, ale planujemy wrócić poza sezonem.
Za to oglądnęliśmy z bliska ulokowane na obrzeżach miasta wiatraki.
Kolejnego dnia mieliśmy w planach zrobić trochę zdjęć okrętów, ale baza marynarki jest tak mocno obudowana, że nie było na to szans.
Ze zwiedzania okrętu podwodnego też nic nie wyszło, bo zamknęli go dla zwiedzających na początku roku - juz na stałe.
Trudni, nie zawsze udaje się zrealizować cały plan. I tak było super.
Komentarze
Prześlij komentarz