Citroen C5 czy C4 Grand Picasso
Nasza stara C5 z dwulitrowym dieslem 109 KM to był muł,
podobnym nigdy w życiu nie jeździłem* – niby na autostradzie (khem,
niemieckiej, rzecz jasna) można było rozpędzić się i efektywnie jechać te licznikowe
180 km/h połykając kilometry po osiągnięciu tej prędkości, ale to trwało wieki.
Ale poza brakiem przyspieszenia C5 nie miała wad. (Stylu też nie).
Szukamy auta… Belgowie tak niby dobrze zarabiają, a jak patrzę po ogłoszeniach, to z C5 trafi się czasami jakaś 2.0, raz nawet V6 – i tyle. Wszystkie nowsze i większość przedstawicieli starszego modelu wozi skromniutkie 1.6 HDI. Po amerykańskich doświadczeniach nie chcę jeździć samochodem z silnikiem bardziej odpowiednim do kosiarki, niż pojazdu osobowego.
Ale poza brakiem przyspieszenia C5 nie miała wad. (Stylu też nie).
Szukamy auta… Belgowie tak niby dobrze zarabiają, a jak patrzę po ogłoszeniach, to z C5 trafi się czasami jakaś 2.0, raz nawet V6 – i tyle. Wszystkie nowsze i większość przedstawicieli starszego modelu wozi skromniutkie 1.6 HDI. Po amerykańskich doświadczeniach nie chcę jeździć samochodem z silnikiem bardziej odpowiednim do kosiarki, niż pojazdu osobowego.
Zaczynając pisać trafiłem na ogłoszenie po niemieckiej
stronie granicy (raptem dwa razy dalej niż do Ikei na zakupy): pięknie
wyposażona C5 z motorkiem 2.2, w akceptowalnej cenie. W końcu jesteśmy wszyscy
w EU, co za problem przyjechać? Niech żyje swobodny przepływ towarów i usług. Z
tą myślą sprawdzam po kolei co i jak z rejestracją, i faktycznie – nie wygląda
groźnie, żadnych pułapek na etapie importu. No właśnie: na etapie importu…
bowiem jak na naród goszczący całą unijną biurokratyczną maszynę, Belgowie
zafundowali sobie piekielny oddział opłat rejestracyjnych. Po pierwsze więc –
przy używanym już samochodzie! – opłata „za wprowadzenie do obiegu”; po drugie
opłata ekologiczna za nadmiar emisji CO2; po trzecie podatek drogowy, również
liczony od pojemności silnika. Nie liczę jeszcze przy tym opłat za przeglady
okresowe, które są nieznacznie wyższe dla diesli. Ale te pierwsze dwie
ukrzyżowały na dobre plan kupienia czegoś, co będzie jechać (i nie mówię o V8
4.6l 300 KM): różnica w opłatach między 1.6 a 2.0, (na 2.2 l w ogóle strach patrzeć), przy aucie 10-cio letnim
wynosi (łącznie) z górą 700 euro! A do tego jeszcze przyjdzie zapłacić
ubezpieczenie, podobno również liczone od pojemności skokowej. Ponieważ jest to
istotna wartość w naszym budżecie zakupowym, z przykrością wracam od jutra do
wszystkich odrzuconych ogłoszeń z C5 1.6 HDI…
Tymczasem po wczorajszym wyjeździe do Brukseli, po
amerykańską wizę dla Ewy, dochodzę do wniosku że od większego silnika w tym
kraju lepsza byłaby automatyczna skrzynia biegów. Droga do centrum Brukseli z naszej
uliczki przy torach zajmuje zdaniem internetowej mapy 48 minut wieczorem, ale
blisko 2 godziny rano! Korki na autostradach znałem dotychczas tylko z
zatłoczonej obwodnicy Chicago, ewentualnie wrocławskiego odcinka A4, na którym
banda cymbałów gapi się na stłuczkę na przeciwległym kierunku jazdy, generując
2-godzinną blokadę ruchu. Tymczasem nie, na całym około 60-cio kilometrowym (trochę w
kółko) odcinku do Brukseli praktycznie wszystkie węzły co kilkanaście
kilometrów są literalnie zakorkowane, po trzy pasy suną noga za nogą, żeby
przez kolejnych kilka km nadgonić i następnie znów mozolnie przebijać się przy
kolejnym skrzyżowaniu szlaków. Masakra jakaś. Już wiem, dlaczego wszyscy
mówiący o dojeździe do pracy spoza Brukseli odradzają korzystanie z samochodu;
w tym kontekście nasze mieszkanie, o ile taki plan dla mnie wypali, znacząco
podnosi swoją użyteczność. Jakkolwiek oczywiście uroczy domek poza miastem, z
ogródkiem byłby cudowny, to tylko przy dobrze już ustawionych warunkach
życiowych – nie w tej chwili. Droga powrotna w niecałą godzinę potwierdziła
zdecydowanie obiegową opinię na temat jazdy po stolicy tego cokolwiek
dziwacznego kraju. Po powrocie zacząłem sprawdzać ile kosztuje miesięczny na
belgijską kolej żelazną.
No i może jednak automat..?
Z codziennych rzeczy nieco irytujących: już wiem, dlaczego
od pierwszego dnia źle mi się tu robi zakupy. Fajnie jest powiedzieć: idziesz
do marketu, wrzucasz do koszyka, idziesz do kasy i płacisz. Po pierwsze trzeba
się nauczyć np. jak jest po francusku kukurydza, żeby biorąc ciasto na tartę
nie otruć żony. Po drugie tutejsze kasy nie mają wyświetlaczy skierowanych do
klienta, jak to jest w Polsce. Czyli nawet przy kasie w markecie kwota jest
podawana przez kasjera – po francusku. Pół biedy zapłacić kartą, ale często
drobne zakupy robię gotówką, i tu się zaczyna zabawa w kotka i myszkę… Ostatnio
dopiero zacząłem chytrze się ustawiać, żeby zobaczyć przez ramię co tam cyferki
pokazują, i zacząć się pozbywać pełnej kieszeni drobniaków.
A monety są tak z dobre 10% większe, grubsze i cięższe od
naszych, przy tym o czterokrotnie de facto większej wartości (co widać po
cenach np. artykułów żywnościowych). Po kilku wizytach w sklepach po jakieś
niewielkie zakupy siadanie na twardym stołku z kieszenią nabitą miedziakami
zaczyna się robić mało przyjemne. Powoli zaczynam przyzwyczajać sprzedawców w
okolicy do odliczania drobniaków, co jak się okazuje przyjmują z iście
belgijskim podejściem do upływu czasu.
Przy okazji: z pierwszej pełnej kieszeni dobyłem większych
monet – wynik dość internacjonalistyczny, jak na europejską walutę przystało.
Na co dzień w kieszeniach mamy więc monety bite w Niemczech (sporo), tutejsze,
holenderskie, ale też portugalskie, irlandzkie. W sumie to ciekawostka, ale
jeszcze nie zauważyłem francuskich; sprawdziłem – dziś mam jednego dziesiątaka.
Mało, jak na kilka łącznie o odleglejszym pochodzeniu.
No dobrze, tyle pisania na dzisiaj. Jak będzie w końcu
internet (modem podobno do nas w końcu ma dotrzeć, ale pewnie już nie dziś) na
tym skraju cyfrowej cywilizacji, to zacznę wrzucać zdjęcia ze spacerów po
mieście i inne widoczki.
* - no dobrze, przyznaję że Matiz był wolniejszy pod każdym
względem
Komentarze
Prześlij komentarz