W weekend jeszcze osobno.
Dostałam umowe.
Jest calkiem niezla. Na gości z psami nie bedziemy mogli sobie pozwolić, No, przynajmniej nie za często ;) ale Moyrak po odchudzeniu o trzy kilo moze oficjalnie mieszkać z nami (Jest zgoda na średniego psa do 30 kg).
Jako że nikt jej raczej na wagę nie postawi, powinno być ok.
Niestety właściciele mieszkania podpisali umowę dopiero o 15:30 a bank otwarty jest do 16.
Mimo wszystko zdecydowaliśmy się zorganizować przeprowadzkę już w tą niedzielę. Oznacza to jedna noc w motelu pod Namur i mieszkanie w mocno prowizorycznych warunkach.
W poniedziałek rano muszę podpisać umowę, później biec do banku z formalnościami, a później po klucze.
Czuję się trochę jak w USA: Najpierw było opóźnienie z mieszkaniem (ostatecznie tak jak tam biorę pierwsze ogladane), załatwianie na czas przyjazdu Joshuy i Korlaty. Teraz jest dokładnie tak samo.
Tylko mieszkanie jest na wcześniejszym etapie. W USA był materace, szafki w sypialni, stół i krzesła w kuchni i było gdzie schować ubrania. Tu nie ma tak różowo. Wszystko zostanie w torbach do czasu zakupu mebli. Przynajmniej Moyra będzie miała swój materacyk.
I my będziemy mieć na czym spać. Z tym poszło super. Sklep ma akurat jakąś rocznicę otwarcia, więc zniżki 50% są dość powszechne. Tylko materace jakieś małe. W US queen size miał nad sobą jeszcze king size i o ile się nie mylę jakieś poszerzone wersje tych dwóch. Tu wszystko co mogę mieć to 180/200. No dobra. Przyzwyczailiśmy się do amerykańskich standardów ale przecież 180 cm wystarczy. Nawet Moyrak się upchnie jakby co.
W tymczasowym mieszkaniu było 160 cm i było ok przez rok!
Tylko że tymczasowe mieszkanie właśnie tak traktowaliśmy. To strasznie dziwne. Ponad rok jeździłam peugeotem 206, a teraz patrze jakie auto kupić i one wszystkie wydają mi się małe! Ta tymczasowość zamieszkiwania w Polsce zablokowała jakoś mój mózg przed przywyknięciem do europejskich standardów. To miało być na chwilę. A teraz jestem tu, w Belgii, i podświadomie szukam tego do czego przywykłam za granicą.
Wracając do dzisiejszego zakupu: nie było łatwo, bo obsługa sklepu nic a nic po angielsku nie mówiła. Ale od czego golowski translator w telefonie? Popisaliśmy do siebie trochę i się dało. Materac wybrany, zapłacony, zostawiony do poniedziałku. Sprzedawcy byli trochę zagubieni, bo numer telefonu podałam polski, obecny adres już belgijski, karta kredytowa była amerykańska i do zweryfikowania podpisu podałam stare amerykańskie prawo jazdy (tam jest podpis), a ten na karcie się starł.
W poniedziałek większe wyzwanie - trzeba przez telefon zamówić bagażową taksówkę. A, co tam, poproszę Ornellę.
Spać jest na czym, a jeść będziemy przy blacie w kuchni. Przynajmniej kuchnia jest umeblowana. Kurczę, mam nadzieję, że szybko ogarniemy przynajmniej jakiś stół! Może ława, którą widziałam za 30 eurasów w sklepie z używkami podejdzie?
Będziemy się starać - i oczywiście raportować.
Dostalam wstepne informacje na temat przygotowania do pracy ze zwierzętami: Wiekszość mojego kursu zostanie zaliczona (Gosiu, Dominiko, jesteście wielkie, że mnie na ten kurs wkręciłyście!)
Dla niewtajemniczonych: w liście motywacyjnym swoją wcześniejszą pracę na zwierzętach opisałam niezbyt precyzyjnie, tak by mogła być zinterpretowana ociupinę na wyrost. (Mój udział zaczynał się kiedy zwierz był już martwy.) A później - jeszcze w Polsce - kombinowałam jak nauczyć się więcej.
I tu pojawila sie Gosia, ktora pozwoliła mi podglądać swoje dzialania z pasażowaniem nowotworów (z myszy na mysz) i porobić trochę sekcji dla przypomnienia, oraz próbować wkłuć się w żyłę ogonową martwej myszy i Dominika, która w ostatniej chwili przyjęła mnie na kurs i dala możliwość zdobyć stosowne uprawnienia w Polsce i zdobyć jakiekolwiek doświadczenie z żywymi myszami. I to było bardzo pomocne. Przetłumaczone na angielski zaswiadczenie przedłożyłam tutaj i dzięki temu uniknę wykładów po francusku. (Na ćwiczenia praktyczne chcę iść a egzamin może będzie testowy, wtedy będę strzelać. Dobra - tak na poważnie to egzamin mi zrobią po angielsku).
Jedyne co mnie w tym wszystkim martwi, to fakt, że w ogóle będę musiała z myszami pracować. Gdyby to były szczury, to bym się w ogóle nie zgodziła, a do myszy mam nadzieję, że jakoś się przyzwyczaję.
Nie zrozumcie mnie źle. Te myszy żyją w naprawdę optymalnych dla hodowli warunkach. Mają wszystko czego im potrzeba, ciągłą opiekę weterynarza, warunki lepsze niż w domowej hodowli. Uśmierca się je zanim zaczną cierpieć z powodu nowotworu.
A i tak rocznie w laboratoriach na całym świecie zabija się jedynie ułamek z tej ich ilości, którą zabijają kochane domowe i karmione w domu, wychodzące kotki dla zabawy.
Wszystkie procedury są nastawione na minimalizację ilości zwierząt, minimalizację inwazyjności i bolesności procedur i wykonywane tylko kiedy nie ma innej alternatywy. Niestety w hodowli komórkowej wiele procesów przebiega inaczej niż w wielokomórkowym organizmie ssaka.
Na początku będę miała nadzór i pomoc ludzi, którzy rzeczywiście wiedzą w czym rzecz.
Ale jednak.
Gosia i Dominika mówią, że to dobrze, że tak do tego podchodzę i że one obie miały na początku tak samo. Z czasem podobno jest łatwiej, ale nigdy wykonywanie tej pracy nie powinno być wykonującemu obojętne. A ja jak skończę ten projekt, chcę wrócić do badań na komórkach.
Na koniec dwie fotki: światła na środku przejścia dla pieszych - bo czemu nie?
Na koniec dwie fotki: światła na środku przejścia dla pieszych - bo czemu nie?
I takie zwykłe sobotnie przedpołudnie w mieście.
Komentarze
Prześlij komentarz